środa, 10 sierpnia 2016

What the fuck? - czyli dlaczego abstrakcja jest sztuką? część II

Poprzedni post był takim wstępem, zachętą, żeby rozpocząć swoją przygodę ze sztuką. Miało to też być początkiem cyklu, traktującego o historii sztuki współczesnej, o kierunkach i tendencjach. Byłam zadowolona, mając siebie niemal za proroka, który chce szerzyć postęp i zrozumienie 1. , lecz mój entuzjazm lekko się załamał – wybieraliśmy się ze znajomymi na wystawę, jedna z osób w przed dzień zadała standardowe pytanie: „Ale o czym to w ogóle będzie?”. Na moje „Wejdź na stronę i przeczytaj” usłyszałam „No ale po co?”.:) Nadal jednak mam nadzieję, że jest w tym jakiś sens, dlatego też raz, dwa, trzy, proszę państwa, ZACZYNAMY!

Jak zostało wspomniane we wcześniejszym tekście, sztuka abstrakcyjna towarzyszyła człowiekowi od zawsze. Przedstawienia czysto dekoracyjne i geometryczne spotkać można w malarstwie jaskiniowym, czy w szkicach Leonarda. Nie można ich jednak zaliczyć do panujących wówczas trendów i tendencji – były to prace najczęściej szkicowe, które w większości przypadków nigdy nie ujrzały światła dziennego przez długie lata po śmierci artysty. I choć panujące stylistyczne mody zmieniały się na przestrzeni wieków, to jednak miały one pewien pierwiastek wspólny – zawsze była to sztuka przedstawiająca, w której garnek był garnkiem 2. , a Saskia w czerwonym kapeluszu Saskią w czerwonym kapeluszu 3, . Szczytem realistyczności przedstawień można spokojnie okrzyknąć akademizm – nurt rozwijający się mniej więcej od XVI do końca XIX w., którego głównym założeniem miały być odwołania do sztuki antycznej i renesansowej, powszechnie uznawaną ówcześnie za klasyczną i kanoniczną.
Rembrandt, Saskia w czerwonym kapeluszu, 1634 r.
Rembrandt, Saskia w czerwonym kapeluszu, 1634 r.

William Adolphe Bouguereau, Narodziny wenus, 1879 r.
William Adolphe Bouguereau, Narodziny wenus, 1879 r.
Powstające w tym czasie prace charakteryzowały się tak zwanym akademickim finis, a mówiąc potocznie były po prostu idealnie wylizane. Anatomia była doprowadzona do perfekcji, modelunek do złudzenia przypominał rzeczywistość – futra i włosy były puszyste, trójwymiarowe i realne do tego spotkania, że chciało się je gładzić i dotykać. Tak samo mlecznobiałe twarze dam i dżentelmanów, spoglądające chłodnym wzrokiem na równie zdystansowanego widza. Ograniczenia nałożone przez Akademie nie dotyczyły jedynie stylistyki prac, ale również podejmowanych przez artystów tematów. Do dozwolonych należały wszelkie tematy nawiązujące do antyku, bogowie, boginie, popularne były też sceny z ówczesnego życia towarzyskiego, z rautów czy oglądania salonowych wystaw. Akty dopuszczalne były jedynie w przypadku przedstawień Afrodyt i innych Hesperyd, a całość procesu powstawała w owianej tajemnicza aurą pracowni artysty. Z biegiem czasu część twórców zaczęły męczyć ścisłe ograniczenia narzucane przez Akademie – do zmian stylistycznych przyczyniło się m.in. także zamknięcie farb olejnych w tubkach, gotowych do użycia w każdej chwili, które można było z łatwością spakować do torby i ruszyć na łąkę 4. . I artyści ruszyli. Masowo. Zachwyceni możliwością tworzenia na żywo, możliwością odwzorowania na płótnie zmieniających się odcieni światła, malarze zaczęli eksperymentować.
Eduard Monet, Kobieta z parasolką i dzieckiem, 1875 r.
Eduard Monet, Kobieta z parasolką i dzieckiem, 1875 r.
Wojciech Weiss, Pejzaż z Kalwarii Zebrzydowskiej, 1936 r.
Wojciech Weiss, Pejzaż z Kalwarii Zebrzydowskiej, 1936 r.
Ponieważ natura nie jest stateczna, co chwila wieje wiatr, pojawiają się chmury, zasłaniające lub odsłaniające słońce również obrazy w nowym stylu starały się nadążać za nieustannie zachodzącymi zmianami. Powstające na przełomie XIX i XX wieku prace przestały się więc trzymać akademickich zasad, stały się bardziej impresyjne – miały odzwierciedlać wrażenia artysty, ale także zmienność, która zachodziła obserwowanym środowisku. Mowa oczywiście o impresjonistach, których działania zrewolucjonizowały sposób patrzenia na sztukę ale także sam sposób malowania (malowanie w plenerze nie pozwala na siedzenie przez pięć lat nad jednym fragmentem obrazu, kompozycje malowane były szybko, co siłą rzeczy powodowało pewne uproszczenia). Sztuka uwolniła się więc ze sztywnych, ograniczających ją ram klasycznego gorsetu, zlikwidowano także hegemonię Akademii; w XX w. zaczęły powstawać różne ugrupowania, społeczności, które spajała jedność stylistyczna lub ideowa. Okres ten określić można jako sztukę premodernizmu – było to swoiste preludium dla dalszego rozwoju sztuki nowoczesnej i współczesnej. Impresjoniści pokazali, że w procesie twórczym ważna jest sama wizja artysty, jego charakterystyczne postrzeganie rzeczywistości. Podobne poglądy charakteryzowały także późniejsze ruchy, kubizm, fowizm i ekspresjonizm. Przyczyniły się do tego także padania nad ludzką psychiką, prowadzone w głównej mierze przez Freuda i Junga – artysta stał się jednostką, a sztuka narzędziem do uzewnętrzniania przezywanych emocji i problemów. Malarstwo nie było już zunifikowane, ale różnorodne. Fowizm odważnie przedstawiał rzeczywistość, stosując ogniste i jaskrawe kolory, gruby kontur dodawał pracom ilustracyjnego charakteru. Ekspresjonizm skupiał się na badaniu ludzkiej duszy, atawistycznych lęków i aspołecznych reakcji. Malarstwo odeszło od realizmu na rzecz emocjonalności – żeby poruszyć widza nie trzeba oczywistości i dosłowności, wystarczą emocje, kolor. Zaczęto także prowadzić badania nad synteza formy, czego doskonałym przykładem mogą być działania kubistów, rozkładających przestrzeń i struktury przedmiotów na części pierwsze.
Maurice Vlaminck, Domy w Chatou, 1905 r.
Maurice Vlaminck, Domy w Chatou, 1905 r.
Emil Nolde, Ukrzyżowanie, 1912r.
Emil Nolde, Ukrzyżowanie, 1912r.
Wszystkie wymienione powyżej kierunki, fowizm, ekspresjonizm, kubizm, ale także późniejsze jak dadaizm, abstrakcjonizm, surrealizm i konceptualizm zalicza się do działań awangardowych. Awanagarda (fr. Avant garde, czyli „przednia straż’) to zjawisko sztuki współczesnej, nienaśladujące rzeczywistości, poszukujące własnych rozwiązań formalnych i treściowych. „Przednia straż” a więc także pierwsza linia frontu, przecierająca szlaki pozostałym oddziałom – prekursorzy czegoś nowego, jeszcze nieokrytego. W latach 1910 – 1920 największe zainteresowanie wzbudził jednak Wassily Kandinsky, tworząc pierwsze przedstawienia abstrakcji niegeometrycznej (znanej poniekąd od zawsze – wszelkie kółka, okręgi i kropki, pojawiające się w malarstwie naskalnym również uznać należy za abstrakcję geometryczną). Kandinsky, z wykształcenia prawnik, malować zaczął w wieku 30 lat. Pana Wassilija cechowało silne przekonanie, ze sztuka jest specyficzną formą metafizyki, że działania artystyczne są brama do transcendencji. Wszelkie swoje poglądy umieścić zresztą w niezwykle interesującej książce „O duchowości w sztuce”, którą na język polski przetłumaczył wspomniany we wcześniejszym poście profesor Fijałkowski.
Wassily kandinsky, Abstrakcyjna akwarela, 1912 r.
Wassily kandinsky, Abstrakcyjna akwarela, 1912 r.
Poprawnie narysowany schemat życia duchowego to duży trójkąt skierowany wierzchołkiem ku górze, podzielony na nierówne części. Im bliżej dołu, tym są one większe, szersze i wyższe. Cały ten trójkąt powoli, prawie niewidocznie porusza się do przodu i w górę; tu gdzie „dziś’ jest wierzchołek, „jutro dojdą znajdujący się niżej. 5.
Bezcelowe w sztuce jest kopiowanie przedmiotów oraz odbieranie przedmiotowi tego, co nadaje mu wyrazistość. Zrozumienie tej prawdy otwiera przed artystą drogę, na której będzie mógł, porzuciwszy wszelkie uzasadnianie rzeczy przez literaturę, dojść do programu ściśle artystycznego (malarskiego). Jest to droga prowadząca do sztuki przez komponowanie. 6.
Wassily Kandinsky, Szkic kompozycji VII, 1913 r.
Wassily Kandinsky, Szkic kompozycji VII, 1913 r.
Kandinsky zafascynowany był związkiem pomiędzy różnymi dziedzinami sztuki, przede wszystkim pomiędzy malarstwem i muzyką, stąd też częste odniesienia do „utworu’ czy „komponowania”. Jak widać na przykładzie powyższego cytatu, odzwierciedlenie rzeczywistości zabija malarskość, niszczy siłę sprawczą, która prowadzi rękę artysty po płótnie. Dlatego też najlepiej skupić się na przedstawieniach symbolicznych, abstrakcyjnych, które będę płynąc wprost z serca twórcy – będą one tym samym najdokładniejszym odzwierciedleniem przeżyć i świata widzianego oczyma malarza.
Mam nadzieję, że udało mi się mniej więcej omówić początki i powody powstania abstrakcji. Chciałabym, żeby sztuka nieprzedstawiająca przestała być utożsamiania z współczesnością, chciałabym pokazać, że jest to element, który w pewien sposób od zawsze towarzyszył i towarzyszy nam, ludziom – ręka do góry, kto podczas rozmowy telefonicznej rysuje niezidentyfikowane mazaje, ale koloruje długopisem kratki notatka:)
1.Jak profesor Abroncius z Tańca Wampirów, który śpiewa w jednej ze swoich partii, że „ma na myśli szerzyć postęp (…), a do tego edukować prosty lud”:)
2.Jest to pewien skrót myślowy, nie należy bowiem zapominać o znaczeniu i wadze symboli i malarstwa symbolicznego. Znając odpowiedni dla danego kręgu kulturowego kod interpretacyjny okazać się może, ze nadjedzone ciastko nie jest wynikiem znudzenia potrawą, ale ma być nawiązaniem kruchości i przemijania ludzkiego życia (jak w przypadku holenderskich martwych natur z motywem vanitatywnym)
Mowa o obrazie Rembrandta „Saskia w czerwonym kapeuluszu”, ok. 1634 r. Ciekawostka – Rembrandt zazwyczaj trzymał się utartego kanonu, jednak czasem ponosiły go emocje; fragmenty niektórych jego obrazów, tkaniny czy rękawiczki są malowane niemal impresjonistycznie.
4.Tak, tak, to naprawdę była innowacja – wcześniej trzeba było robić sobie farby samemu. Mieszać spoiwa z odpowiednio utartymi pigmentami, odmierzać, ważyć, sprawdzać i znów mieszać. Część pigmentów wykonywana była ze skruszonych kamieni szlachetnych (drogich) i jeśli nie daj boże, artyście podczas dodawania spoiw i rozpuszczalników zadrżała ręka, trzeba było ucierać farbę od nowa. I nie było ani na wino, ani na dziwki ani nawet na ser. Pamiętajcie o tym, drodzy studenci ASP, najlepsze dzieła powstają z głodu.
5. W. Kandisnky, O duchowości w sztuce, Łódź 1996, s. 31
6.Ibidem, s. 69

What the fuck? - czyli dlaczego abstrakacja też jest sztuką

„Ale co ja mam w ogóle o tym myśleć?” mówi wykrzywiając usta większość cywilizacji, podczas wizyty w muzeum/galerii sztuki nowoczesnej. Reakcja ta i tak jest sukcesem, oznacza bowiem, że pan Kowalski w ogóle do galerii WSZEDŁ. O ile we wszelakich instytuacjach, mających w nazwie przymiotnik „narodowy” jeszcze od czasu do czasu można kogoś spotkać, to we wszelkich miejscach związanych ze sztuką współczesną najczęściej trafić można jedynie na właścicieli galerii lub jednostki związane ze światem sztuki.

Większość po prostu boi się sztuki współczesnej, sztuki nieprzedstawiającej. Nie ma zresztą w tym fakcie nic aż tak dziwnego – co mamy myśleć o rozchlapanej na płótnie czerwonej farbie, która bardziej niż dzieło sztuki przypomina nam obiadowe resztki, spływające w wolnym tempie do zlewu? Często jednak to jest głównym źródłem problemu: traktujemy abstrakcje jako sztukę przedstawiającą, jako dosłowność i faktycznie, z takim podejściem, możemy się bardzo zawieźć.
Stanisław Fijałkowski, 12 XI 70
Stanisław Fijałkowski,
12 XI 70
Abstrakcja nie jest wymysłem XX wieku, towarzyszyła nam bowiem od zarania dziejów. Nie, to nie jest przesada, bowiem już na rysunkach na skalanych widnieją zgeometryzowane formy, wijące się spirale i inne, symboliczne przedstawienia elementów składowych świata ówczesnego człowieka. Malowidła te mogły być po prostu ozdobnikami, mogły też odzwierciedlać elementy metafizyczne, pozazmysłowe, które nie miały swojego odzwierciedlenia w naturze. To, co niewidzialne, nienamacalne zawsze bowiem intrygowało i rozbudzało wyobraźnię. Jak jednak przedstawić coś, co nie ma kształtu?
31ASW_001
Stanisław Fijałkowski, Marzec 1999
Z tym samym problemem artyści zmagali się także w wiekach późniejszych – jak w zrozumiały dla większości sposób pokazać transcendencję, transformacje, dwoistą naturę Chrystusa? Trzeba użyć pewnego kodu, symbolu, który będzie można utożsamić ze zjawiskiem, który będzie czytelny dla większości. Stąd biała gołębica jako przedstawienie Ducha Świętego,stąd także aureole świętych, mające podkreślać wyjątkowość świętych mężczyzn. Używane w sztukach wizualnych symbole miały objaśniać metafizykę ówczesnego świata – ponieważ znaczna część odbiorców była niepiśmienna, dominowały przedstawienia obrazkowe, dosłowne, jak na przykład biblia pauperum.
Współcześnie również żyjemy w świecie symboli – nie są już one tak realistyczne, jak średniowieczne, ale nadal zrozumiałe są przez większą część cywilizacji. Stosowane obecnie kody są już nieco bardziej abstrakcyjne – kiedy widzimy krzyżyk na czerwonym tle w prawym rogu Google Chrome wiemy doskonale, co oznacza. Podobnie rzecz ma się ze znakami drogowymi. Nasza rzeczywistość również jest zdominowana przez swoistą wersję średniowiecznej biblii pauperum. Co w takim razie ze sztuką?
Wassily Kandinsky Akwarela abstrakcyjna 1910
Wassily Kandinsky
Akwarela abstrakcyjna 1910
Sztuki wizualne również opisują otaczająca nas rzeczywistość w sposób symboliczny. Zresztą nie tylko malarstwa i grafika, ale także kino czy teatr. Wygląd symbolu  i jego interpretacja zależy jednak od czasu i momentu, w którym żyjemy – obecnie większość symboli i piktogramów została znacznie uproszczona, stała się mniej dosłowna, nie tracąc przy tym właściwości ułatwiających interpretacje. Znaczny postęp cywilizacyjny nie oznacza jednak, że artyści przestali zadawać sobie pytania czym jest Bóg, Absolut, siła sprawdza wszechświata. A ponieważ przestały ograniczać ich kamienne ramki i pieniądze sponsorów, postanowili dochodzić prawd o świecie w swój własny, indywidualny sposób. Tak uczynił Kazimierz Malewicz[1], dla którego „Czarny kwadrat na białym tle” miał być odzwierciedleniem prawosławnej ikony (artysta traktował go zresztą w taki sposób, jak ikonę, tradycyjnie wieszając przekrzywione płótno u powały domu). Abstrakcja to również forma transformacji, przetworzenia rzeczywistości – tej codziennej i metafizycznej. Przestrzeń płótna staje się więc nośnikiem emocji, staje się swoista bramą do pozazmysłowego poznania. Obraz może tez być forma transcendencji.[2]
Kaziemierz Malewicz, Czarny Kwadrat na białym tle
Kaziemierz Malewicz, Czarny Kwadrat na białym tle
Nie twierdzę, że każdy abstrakcyjny obraz jest dobry, że za każdym tkwi jakiś głębszy sens. Nie twierdze także, że każdy mam stać się nagle miłośnikiem tego typu sztuki i wieszać sobie każdy napotkany mazaj na ścianie. To nie jest tak, że kiedy coś zrozumiemy, od razu musimy to wielbić i czcić. Ja rozumiem, ale nie jestem fanką niektórych działań. I tyle. Chodzi mi jednak o to, żebyśmy się zamykali się na to, co oferuje nam świat, żebyśmy starali się pogłębić swoją wiedzę i światopogląd. To, że czegoś nie rozumiemy, nie oznacza jeszcze że jest to twór zły. Kiedy byliśmy dziećmi nie rozumieliśmy czemu dorośli oglądają filmy Felinniego, z biegiem czasu zaczęliśmy dostrzegać pewne zawiłości, humor i odwołania. Zmieniamy się, ewoluujemy, poszerzają się nasze horyzonty – z każdym rokiem stajemy się mądrzejsi (mam przynajmniej taką nadzieję), a gromadzona w naszych mózgach baza danych ulega aktualizacji. Tak samo jest ze sztuką współczesną – zaczniemy patrzeć na nią inaczej, kiedy postaramy się odszukać „o co chodziło artyście”. Prawda jest taka, że niestety czasami nie chodzi o nic. Ale w przypadku dobrych teoretyków, dobrych malarzy, jak wspomniany wcześniej Malewicz, Kandinsky czy masz rodzimy profesor Fijałkowski, zawsze znaleźć można drugie dno. Wystarczy wykazać odrobinę wysiłku, trochę poczytać, a okaże się, że te niebieskie smugi na płonie nie są w cale głupie, że tytuł nie jest przypadkowy. Nie bójmy się badać otaczającego nas świata – mam czasem wrażenie, że boimy się przyznać do tego, że podoba nam się sztuka współczesna. Bo zostaniemy zmierzeni zdziwionym wzrokiem, bo reszta towarzystwa puknie się w głowę. To, że decydujemy się na wycieczkę do galerii nie oznacza, że coś jest z nami nie tak[3] – następnego dnia możemy wybrać się z kilogramowym kubłem popcornu  do multipleksu. Po obejrzeniu wystawy Tycjana Knuta obejrzałam sobie jeszcze raz obie części Thora i było mi z tym bardzo dobrze.
[1] Kazimierz Malewicz – rosyjski malarz i teoretyk sztuki polskiego pochodzenia (swoje obrazy czasami podpisywał po polsku). Jeden z ważniejszych przedstawicieli awangardy rosyjskiej, twórca teorii suprematyzmu.
[2] Wszystkim zainteresowanych odsyłam do fantastycznego wywiadu Taranienki z profesorem Fijałkowskim pt. „Alchemia obrazu”. Czyta się to bardzo dobrze, można też znaleźć odpowiedzi na wiele nurtujących pytań – o sens istnienia i powstawania abstrakcji, o proces twórczy. Poza tym książka jest lekka (wagowo), tania i pięknie pachnie.
[3] Oki, w pewnym sensie oznacza – będziemy bogatsi o dodatkowe doświadczenie. Spodoba się, super, nie spodoba? No cóż, co nas nie zabije to nas wzmocni:)

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Żyjesz w niszy

Nikt z nas nie lubi, aby myślano o nas stereotypowo, ale niestety jednak sami myślimy w ten sposób o innych. A nawet jeśli my staramy się mieć otwarty umysł, to prędzej czy później pojawi się ktoś w naszym najbliższym otoczeniu, kto ma pewne uprzedzenia.Pamiętam jak kilka lat temu zszokowało mnie określenie jednego z moich znajomych dotyczące kwestii rasowych (kolega chciał się przesiąść do innego stolika w pubie, ponieważ stwierdził, że nie jest w stanie znieść "specyficznego zapachu wytwarzanego przez czarnych. No wiecie, ten łój, ich skóra i włosy". Zdanie dotyczyło siedzącego koło nas afro chłopaka) - byłam wówczas zdziwiona faktem, że osoby młode i inteligentne mogą wyrażać tego typu poglądy. Sfrustrowana opowiedziałam tą historie znajomej, żaląc się, że jak to tak można, że przecież jesteśmy młodzi, znamy świat i głosimy teksty w stylu XIX - wiecznego kolonialisty. Byłam naprawdę zdziwiona, że osoba w moim wieku może głosić aż tak ksenofobiczne poglądy: myślałam, że jak się jest młodym to jest się automatycznie otwartym na świat, na jego różnorodność i nie ocenia się ludzi tylko i wyłącznie po kolorze skóry czy fryzurze*.  Koleżanka wysłuchała cierpliwie i stwierdziła:"Tyle osób żyje w niszy..."

Stereotypy nie dotyczą tylko i wyłącznie kwestii rasowych. Dotykają niestety nas w życiu codziennym, znacznie częściej i w bardziej prozaicznych sprawach niż mogłoby się nam wydawać w XXI wieku. Na przykład te dotyczące wyglądu i płci. Najbardziej popularny i najbardziej chyba krzywdzący stereotyp dotyczący kobiet to "jak ładna to głupia". Oczywiście, przecież nie można mieć wszystkiego. Więc jak ma wiedzę i doktorat to z pewnością musi być brzydka, a najlepiej jeszcze zaniedbana, takie chodzące z nieogolonymi nogami siedem nieszczęść. I w drugą stronę, jak chodzisz na co dzień w szpilkach  i z pełnym makijażem to znaczy, że nie jesteś merytoryczna. A stanowisko, które zajmujesz dostałaś najprawdopodobniej przez to, że rektruter zapatrzył się na Twoją puszapową miseczkę D. I w drugą stronę: jak facet pracuje w sklepie z ubraniami to na pewno gej. Gdyby nie gej to robił by w końcu coś normalnego, jakąś prawdziwą robotę wykonywał a nie. Kafelki wykładać, termostaty podłączać, a nie kaszmirowe sweterki w kostkę składać.

Często zapominamy, że nasz standard życia i to  co my uważamy za jedyny i prawdziwy model funkcjonowania nie sprawdza się u innych. I to jest właśnie w świecie najpiękniejsze. Że każdy może pójść taką drogą jaką mu najwygodniej i najlepiej. Jeden będzie układać kafle, drugi będzie wieszać koszule na wieszaku. Jedna osoba całe swoje oszczędności przeznaczy na nowy samochód, druga na podróż o której marzyła połowę życia. Nie mamy prawa oceniać, czy czyjeś postępowanie jest dobre czy złe (mowa tutaj oczywiście o rzeczach w pełni legalnych, zagłębianie się w inne kwestie byłoby pewnie tematem na kolejny post). Tak samo nie możemy oceniać i wydawać wyroków tylko i wyłącznie na podstawie wyglądu.Tutaj można poruszyć jeszcze jedną ważną kwestię - klasyfikowania rzeczy jako te "głupie" i te "ważne". Zakładamy często, że w życiu trzeba robić tylko rzeczy "ważne", albo inaczej 'dorosłe". Kiedy nagle słyszymy, że trzydziestoletnia kobieta interesuje się makijażem część stwierdzi od razu, że "przecież to jest takie puste, mogłabyś zając się czymś innym". Czyli na przykład czym? oglądaniem telewizji, czy seriali, czy może poświęcić wolny czas na znalezienie leku na raka? Bardzo łatwo jest oceniać i katalogować innych, zapominając tym samym o naszych wadach. Kto z nas nie spędza czasami godzin na fejsie, skrolując w góre i w dół? Wydając wyroki zapominany o naszych wadach i niedoskonałościach, starając się przy tym dopasować innych pod nam pasujący szablon.


Konkluzja z tego wywodu jest taka: dajmy przestrzeń sobie i innym. Każdy ma prawo do życia takiego, jakie sobie wymarzył: z dredami, na łyso, w korporacji, czy w drogerii. Chciałabym, żebyśmy zrozumieli także że "inny od nas" nie znaczy "gorszy". Trochę uśmiechu, krok do przodu i możemy wyjść ze swojej niszy. Tak po prostu, do odważnych świat należy.





*było to jeszcze w czasach, gdy inny kolor skóry nie kojarzył się z terroryzmem.

poniedziałek, 25 lipca 2016

Pomarańczowa paranoja

Ostatnio w "Wysokich Obcasach Extra" przeczytałam, że cukier szkodzi. Nic w tym nowego, wszyscy wiemy o "białej śmierci", cukrzycy itp., ale artykuł dotyczył czegoś innego. Mowa w nim była o rozkładającym się w naszym organizmie cukrze na glikocoś (przepraszam, nie jestem chemikiem, biologiem czy fizykiem, choć w dzieciństwie dobrze mi szła hodowla ślimaków) i że to glikocoś po strawieniu ma oblepiać nasze włókna kolagenowe niczym słodka, toksyczna, lepiąca melasa.I ta melasa ma zżerać (dosłownie) naszą jędrność, młodość i sprężystość, ma powiększać zmarszczki i prowadzić (jak w sumie wszystko) do zwiotczałej śmierci.

Nie zrobiło to na mnie dużego wrażenia, przeczytałam, wyrzuciłam, ale od pewnego czasu po głowie pałęta mi się myśl o tej słodkiej mazi, niszczącej moje kolagenowe włókna. Wczoraj kupiłam sobie litr soku pomarańczowego (bo lubię, a poza tym bo "jedna porcja owocu"... Ostatnio mi z owocami nie po drodze, więc chciałam sobie zaaplikować od razu dziesięć porcji), dziś piłam twardo przez pół dnia. W połowie kartonu przypomniał mi się ten artykuł o cukrach, o tym, że te z owoców, niby zdrowsze, działają na nasz kolagen tak samo niszcząco. I teraz siedzę zdruzgotana, myśląc o lepkiej, ohydnej mazi żzerającej po cichu moją twarz. Wyobrażam sobie jak litr paskudztwa krąży w mojej krwi, z każdym kolejnym enzymem pozbawiając mnie młodości, trawiący mnie od środka niczym kwas. Z każdą wciśniętą na klawiaturze literką, z każdą upływającą minutą widzę oczyma wyobraźni pozostałości mojej na wpół strawionej twarzy, ukrytej jeszcze dobrze pod resztkami skóry.

Czasami czytanie prasy może zaszkodzić. Szkoda, że nie umieszcza się na niej ostrzeżeń, takich jak na papierosach: "Czytanie może powodować traumę i paranoje".





Krótki poradnik o tym, jak humanitarnie traktować sprzedawcę.

 Tak się jakoś złożyło, że każda podejmowana przeze mnie prac (nawet jeśli była to praca tymczasowa, jeszcze na studiach) związana była ze sprzedażą i obsługą klienta. Szybko okazało się, że jestem w tym dobra, że łatwo nawiązuję relację, a poza tym sam proces sprzedawania produktu strasznie mnie kręcił. Bycie szeroko pojętym sprzedawcą dawało mi masę satysfakcji, pozwoliło mi także trochę bardziej otworzyć się na Świat. Z drzwi otwartego Świata, oprócz samozadowolenia i satysfakcji, wysypały się jednak także Buraki i Cebule, w hurtowych ilościach.

Pracowałam zarówno w miejscach zajmujących masowym przerobem klientów jak i takich, które cieszą się w szerokiej świadomości dość ponurą sławą jak call center. I tu niespodzianka, gdyż mimo obiegowej opinii to call center wspominam jako jedną z moich najlepszych prac (nie mylić z najlepiej płatną:)). Choć to co wówczas robiłam było monotonne i cholernie nudne, była to jedyna firma w której naprawdę czułam wsparcie menadżerów i zespołu. Każdy z nas miał cele sprzedażowe, ale nie byliśmy między sobą szczuci (wedle zasady: "zagryźcie się miedzy sobą, niech wygra najsilniejszy, ofiary się nie liczą"), nie czuło się też niezdrowej rywalizacji i zazdrości. Stawiane nam cele sprzedażowe były sensowne i klarowne, menadżerowie motywowali nas w bardzo przyjazny i skuteczny.

 W każdej ze wspomnianych prac miałam do czynienia z czymś, co funkcjonowało kiedyś pod uroczą nazwą "czynnik ludzki". Pod tym określeniem kryją się zarówno koledzy i koleżanki z pracy, z różnym charakterem, usposobieniem i podejściem do życia. Nawet jeśli miałam samodzielne stanowisko pracy to zawsze prędzej czy później dochodziło go pracy w grupach, czy zespołach. Ale "czynnik ludzki" to także osoby znajdujące się po drugiej stronie mojej słuchawki, czy biurka czy którym rezydowałam. Klienci.

Zanim zacznę opisywać to, co męczy mnie już od dawna, chciałabym raz jeszcze głośno i wyraźnie powiedzieć: ja naprawdę lubię pracować z ludźmi. Naprawdę lubię ludzi, ale notorycznie spotykam się z sytuacjami przy których ciśnienie skacze mi 200, a pięści same zaciskają się pod biurkiem. Nie mam na myśli i nie będę skupiać się na reklamacjach, pretensjach i awanturach, bo jestem w stanie zrozumieć, że kogoś zirytowały zmechacone po jednym praniu spodnie czy nie działająca mikrofala. Jesteśmy tylko ludźmi i każdemu z nas mogą czasami puścić nerwy, tym bardziej w sytuacjach stresowych. Chciałabym się więc dziś skupić na czymś mniej oczywistym i z pozoru bardziej błahym.Chciałabym poruszyć temat kultury osobistej i poszanowania drugiego człowieka, nawet jeśli ma na sobie uniform z przypiętą plakietką "Sprzedawca".




W sprzedaży pracują ludzie. Tacy sami jak reszta świata: mają ręce, nogi, mózg i serce. Wbrew obiegowej opinii myślą, czują i mają emocje. Ba, czasami nawet mają ambicje.

Trzeba o tym otwarcie powiedzieć: osoby pracujące w sprzedaży i szeroko pojętej obsłudze to ludzie. Mało tego, jak wskazuje nazwa gatunkowa są to istoty rozumne - homo sapiens, "człowiek myślący". Wiem, że ciężko w to uwierzyć, ale sprzedawca często niczym nie różni się od kupującego. Szokujące, prawda? Dodatkowo, osoby zajmujące się obsługą klienta często naprawdę lubią swoją pracę i nie są ograniczonymi bezmózgami, które nie wiedziały co mają robić w życiu. Po tym niezbyt krótkim acz emocjonującym wstępie możemy w końcu przejść do punktów tytułowego poradnika.

  • Myślałam zawsze, że każdy zna podstawowe zasady dobrego wychowania. Od dzieciństwa mama, tata, rodzina bliższa i dalsza uczyli, żeby ładnie mówić: "Dzień dobry", "Do widzenia", "Dziękuję". Niestety, okazuje się, że większości osób te słowa nie chcą przejść przez gardło. Pal licho osoby, które wchodzą do sklepu bez "Dzień dobry" na ustach. To ja zawsze pierwsza staram się powitać klienta tym standardowym tekstem. Schody zaczynają się wtedy, kiedy na moje wyraźne i głośne: "Dzień dobry" nie słyszę odpowiedzi. Żadnej. Ignorowanie powitania już jest chamstwem (nie karzę nikomu rzucać mi się na szyję z radosnym okrzykiem na ustach, ale c'mon, łamiemy podstawowe zasady grzeczności). Taki olewający wszystko i wszystkich delikwent obejdzie cały sklep, po czym podejdzie do ekspedienta/-tki i bez żadnych ceregieli rzuci: "Pani mi powie, to różowe to plastik jest?". I w tym momencie naprawdę szczerze się wszystkiego odechciewa.Odpowiadajmy "Dzień dobry". to nic nie kosztuje, a od razu robi się milej.
  • Kolejna rzecz dotyczy głównie pań. Seksistowskie i lekceważące zachowania są na porządku dziennym i wierzcie mi, to zmora ekspedientek (moja koleżanka po kilku takich akcjach odeszła i nigdy już nie wróciła do sprzedaży. Żadnej, było to dla niej zbyt poniżające). Bo przecież jak za kontuarem siedzi pani i jest do tego ładnie ubrana to elegancko zagadam, szepczącym męskim basem, od razu, na wstępie: "jak patrzę na pani usta, to nie mogę się już na niczym skupić.....". Albo jeszcze lepiej, rzucę żart:
 "-Mam dla pana tą fakturę, już szukam, bo gdzieś mi się zawieruszyła.
  -Może się w cyckach schowała, pani ma takie duże hłe, hłe".
  •  To nie są niestety przykłady wzięte z kosmosu, ale historie jak najbardziej prawdziwe. Drodzy panowie, nam jest zawsze bardzo miło, jak nas komplementujecie, ale róbcie to jak ludzie cywilizowani, a nie jak neandertale. Bo to ani śmieszne, ani miłe, a tym bardziej nieeleganckie. Tak samo jak lekceważenie. Bo baba to na pewno głupia i choć sprzedaje nieruchomości to się na nich na pewno nie zna. Coś, co doprowadza mnie do absolutnego szału to klient, który wszechwiedzącym tonem puentuje rozmowę słowami: "A co Ty wiesz, Słoneczko?". Słoneczko jest w ogóle nagminne, zaraz po Kochana. Mam imię, jest wypisane na plakietce, a jak się nie chce/nie można przeczytać, to zawsze zostaje "proszę pani" (nawet "proszę PANIĄ jest lepsze od kotków i przeklętych słoneczek). Zwracając się w taki sposób do osób nam nieznanych deprecjonujemy ich wartość. Nadmierne spoufalanie się też nie jest mile widziane nie tylko w sklepie czy salonie czegokolwiek, ale także w życiu codziennym
  • "Jestem Królem, a Ty możesz zamiatać kurz spod moich stóp". Czyli totalne olewactwo i traktowanie z góry. Mam pieniądze, a Ty jesteś moją służbą. Nie, nie jestem. Fakt, że kogoś na coś stać (nawet na dobra luksusowe) nie oznacza, że może traktować sprzedawcę czy kogokolwiek z obsługi lekceważąco. Podobnie jest zresztą dość powszechnej opinii, że osoby pracujące w sprzedaży to takie, które nie nadawały się nigdy do niczego innego, które są głupie i nie sprawdziłyby się na innych "bardziej odpowiedzialnych" stanowiskach. Rzadko kiedy wpadniemy na to, że w sprzedaży pracują też osoby które to po prostu lubią. Lepiej od razu wdeptać ekspedientów w błoto, przecież i tak to ciemniaki.

Oprócz doświadczenia w sprzedaży masowej, mam doświadczenie także ze sprzedażą dóbr luksusowych, a do moich obowiązków należała kiedyś także obsługa klienta biznesowego. I tu wcale nie było lepiej.  Status materialny i zasobność portfela nie ma nic wspólnego z kulturą osobistą, niestety. Wiem, że to wszystko jest dość przerażające i działające depresyjnie. Pamiętam, jaki szok przeżyłam sama, gdy po raz pierwszy zetknęłam się z powyższymi przykładami - naprawdę myślałam, że takie opowieści są wyssane z palca, a buraki przede wszystkim rosną na polach, a nie przechadzają się w galeriach handlowych. Trzeba jednak zwracać uwagę i mówić o tym głośno, odrobina kultury przyda się w końcu każdemu.

 Żeby i nam i wam się milej żyło, o.

piątek, 22 lipca 2016

Zwycięstwo idioty


  Im dłużej żyję na świecie (brzmi poważnie wiem, ale nie dotarłam jeszcze do półwiecza) tym coraz częściej okazuje się, że wygrywa głupota. Jest to co prawda bardzo szerokie pojęcie i nie chciałabym tutaj generalizować, jednak nie jest to tylko moje zdanie. Spróbuję więc sprecyzować pojęcie "głupota" - w tym jakże pojemnym słowie zawiera się więc ignorancja, arogancja, zbyt wysokie mniemanie o sobie, a także po prostu zwyczajna w świecie nieznajomość tematu danej dziedziny. Oczywiście, określając kogoś mianem "głupi" możemy także mieć z tyłu głowy faktyczne ograniczenie mentalne osoby, nie skupimy się jednak na takim przykładzie, bo było by to zbyt oczywiste i za proste. A my nie lubimy prostych rzeczy.



W dzieciństwie wpojono nam pewne zasady...

  ...i super, po pewnie inaczej skończylibyśmy na czworakach w dżungli. Zasady te, mimo najlepszych chęci naszych rodziców (oby), które sprawdzały się w ciasnych salach podstawówki nie przynoszą niestety skutku w życiu codziennym. Autorka nie jest psychologiem, mówi tylko i wyłącznie na podstawie własnych doświadczeń. Przez większość życia autorka była niczym jak Hermiona z książek Rowling - nawet fryzura  i wystające przednie zęby się zgadzają. Dziewczynka chowana tak jak chowa się zazwyczaj dziewczynki - mia mówić ładnie "dzień dobry", "do wiedzenia" i "dziękuję", miała pomagać słabszym i tym, którzy tej pomocy potrzebują, nie skarżyć, nie krzycz, nie narzucać się. Nie chwalić (bo samochwała skończyła w kącie), nie domagać się nagród i pochwał (wszak sukces sam w sobie jest nagrodą)
  
Mała wersja autorki żyła sobie więc z piękną kokardą na głowie (naprawdę, istnieje dokumentacja zdjęciowa) w świecie zasad, skromności i umiarkowania. Nie domagała się swojego, nie walczyła, dzieliła się i wspierała słabszych. Jak Hermiona była zresztą także przemądrzała i uwielbiała chwalić się swoją wiedzą, ale i to z czasem udało się wyplenić. Bo chwalić się nie wypada. Oprócz tego nauczono jeszcze autorkę, że wiedza to potęgi klucz (z tym zgadza się całym swoim bezpojętnym sercem), oraz że inteligencja i mądrość to dwie niezbędne rzeczy, żeby sobie w życiu poradzić.



Hermiona dorosła i zderzyła się z betonem. 

   Dzieciństwo minęło szybko, a dorosła wersja Bez pojęcia trwała w wpojonych przekonaniach. W liceum, na studiach, w  pierwszej pracy.  Karnie i bez narzekań znosiła przytyki, złośliwości. Dawała sobą pomiatać, bo wychodziłam z założenia, że takie życie, niekulturalnie jest przecież zwracać osobie często starszej od nas samych, że jest niekulturalna. Bo przecież nie chcemy się skarżyć, bo to takie niemiłe. Podobnie z koleżankami i kolegami, którzy nigdy nie zaszczycili murów uczelni swoją osobą, zawsze pojawiając się na ostatni moment przed egzaminem z tekstem: "Weź daj ściągnąć". No jasne, że autorka pomagała, co innego miałam robić? Koledze zawsze trzeba pomóc, nawet takiemu którego widziało się drugi raz na oczy. Ale kolega to kolega (i to jeszcze z roku), jak tu nie pomóc, no jak? Później przyszła pierwsza praca i tu już powoli zaczęła się zapalać autorce ostrzegawcza lampka nad głową. Okazało się bowiem, że pilni pracownicy, nie żalący się na swój los, nie walczący o swoje, stojący cicho i grzecznie w kącie to nie osoby najbardziej wartościowe w zespole tylko szare myszy. Aljeni. Najbardziej zapamiętani byli Ci najgłośniejsi, najczęściej wyrażający swoje potrzeby. Ci, którzy umieli walczyć o swoje, którzy potrafili domagać się należnego uznania za wykonaną przez siebie pracę. Szare myszy zaś były zarzucone nadmiarem obowiązków. Nie mówisz, że się nie zgadzasz? To się zgadzasz. Nie mówisz, że Ci źle? To znaczy, że jest dobrze. 


Nikt nie lubi szarych myszek. Za to wszyscy chętnie szare myszy dyma. Od przodu, od tyłu, analnie. Jak chcą.

  Powoli dochodzimy tutaj do tytułowego idioty. Osoby, które nie bały się walczyć o swoje i podnosić głos, kiedy się z czymś nie zgadzały,  nie zawsze były lepsze merytorycznie od autorki. Ba, często były nawet gorsze. Przeświadczone jednak o swojej racji i potrzebie podzielenia się tym faktem z resztą środowiska zyskiwały większą siłę przebicia. Były wyraźniejsze, dokładniej zaznaczały swoją obecność. Merytoryczne myszki,napompowane grzecznością, układnością nie żaliły się na swój los, a to znaczy, że przecież mogą robić co podobanie. Nawet jeśli nie jest to zgodne z ich kompetencjami. Kompetencji szarych myszek i posiadanej przez nie wiedzy nikt nie mógł jednak zweryfikować. No bo przecież nie wypada się chwalić.

  Podobny problem pojawia się w przypadku  forsowania i przedstawiania nowych pomysłów. Podobnie jak w przypadku powyższych przykładów, myszki zostały zakrzyczane przez bardziej pewne jednostki, tytułowych "idiotów". Tysiące myszek, razem z autorką płacze w poduszkę: "Czemu jego/jej projekt wygrał? on nawet nie jest poprawny, przecież X  który go pisał/-a nie na się na tym tak dobrze jak ja...". X może się nie zna tak dobrze, ale jest pewny/-a siebie, wierzy w swoje możliwości i zna swoją wartość (nawet , jeśli wartość ta jest tylko wynikiem rozbuchanego ego). Tym samym też tytułowi idiota zwycięża układną i grzeczną osobę, która boi się wyjść z własnego cienia. Autorka nie jest psychologiem, ale im dłużej żyje tym więcej widzi takich przypadków. I coraz bardziej zazdrości młodszym, nie tak doświadczonym jednostką, które były wychowane trochę inaczej i już w trochę innych czasach, ,które przebojem pną się po życiowej drabinie, nie bojąc się na jej poszczególnych szczeblach wyrażać własnego zdania. 

  Morał z tej historii jest taki, że warto czasami zawalczyć o siebie. Dobrze jest być kulturalnym i dobrym, ale przede wszystkim bądźmy osobami, które znają swoją wartość.Zaznaczajmy swoją obecność, walczmy z rzeczami, które budzą w nas sprzeciw.  Tu dochodzimy do apelu przede wszystkim do kobiet: nauczmy się też w końcu odmawiać i mówić "nie". Miłe i umęczone dziewczynki nie są efektywne w życiu codziennym.  

  *** Ostatnio byłam świadkiem jak pewnemu młodemu cowiekowi, który źle zaparkował samochód (utrudniając tym samym poruszanie się innym kierowcom) jedna osoba kulturalnie zwróciła uwagę. W odpowiedzi młody człowiek krzyknął na całe gardło "Spierdalaj' i oczywiście palcem nie kiwną, żeby naprawić swój błąd. Inni kierowcy pokornie omijali Pewnego Siebie Króla Ulicy. Takiej "pewności siebie" stawiamy jednak zdecydowany opór.***