poniedziałek, 25 lipca 2016

Pomarańczowa paranoja

Ostatnio w "Wysokich Obcasach Extra" przeczytałam, że cukier szkodzi. Nic w tym nowego, wszyscy wiemy o "białej śmierci", cukrzycy itp., ale artykuł dotyczył czegoś innego. Mowa w nim była o rozkładającym się w naszym organizmie cukrze na glikocoś (przepraszam, nie jestem chemikiem, biologiem czy fizykiem, choć w dzieciństwie dobrze mi szła hodowla ślimaków) i że to glikocoś po strawieniu ma oblepiać nasze włókna kolagenowe niczym słodka, toksyczna, lepiąca melasa.I ta melasa ma zżerać (dosłownie) naszą jędrność, młodość i sprężystość, ma powiększać zmarszczki i prowadzić (jak w sumie wszystko) do zwiotczałej śmierci.

Nie zrobiło to na mnie dużego wrażenia, przeczytałam, wyrzuciłam, ale od pewnego czasu po głowie pałęta mi się myśl o tej słodkiej mazi, niszczącej moje kolagenowe włókna. Wczoraj kupiłam sobie litr soku pomarańczowego (bo lubię, a poza tym bo "jedna porcja owocu"... Ostatnio mi z owocami nie po drodze, więc chciałam sobie zaaplikować od razu dziesięć porcji), dziś piłam twardo przez pół dnia. W połowie kartonu przypomniał mi się ten artykuł o cukrach, o tym, że te z owoców, niby zdrowsze, działają na nasz kolagen tak samo niszcząco. I teraz siedzę zdruzgotana, myśląc o lepkiej, ohydnej mazi żzerającej po cichu moją twarz. Wyobrażam sobie jak litr paskudztwa krąży w mojej krwi, z każdym kolejnym enzymem pozbawiając mnie młodości, trawiący mnie od środka niczym kwas. Z każdą wciśniętą na klawiaturze literką, z każdą upływającą minutą widzę oczyma wyobraźni pozostałości mojej na wpół strawionej twarzy, ukrytej jeszcze dobrze pod resztkami skóry.

Czasami czytanie prasy może zaszkodzić. Szkoda, że nie umieszcza się na niej ostrzeżeń, takich jak na papierosach: "Czytanie może powodować traumę i paranoje".





Krótki poradnik o tym, jak humanitarnie traktować sprzedawcę.

 Tak się jakoś złożyło, że każda podejmowana przeze mnie prac (nawet jeśli była to praca tymczasowa, jeszcze na studiach) związana była ze sprzedażą i obsługą klienta. Szybko okazało się, że jestem w tym dobra, że łatwo nawiązuję relację, a poza tym sam proces sprzedawania produktu strasznie mnie kręcił. Bycie szeroko pojętym sprzedawcą dawało mi masę satysfakcji, pozwoliło mi także trochę bardziej otworzyć się na Świat. Z drzwi otwartego Świata, oprócz samozadowolenia i satysfakcji, wysypały się jednak także Buraki i Cebule, w hurtowych ilościach.

Pracowałam zarówno w miejscach zajmujących masowym przerobem klientów jak i takich, które cieszą się w szerokiej świadomości dość ponurą sławą jak call center. I tu niespodzianka, gdyż mimo obiegowej opinii to call center wspominam jako jedną z moich najlepszych prac (nie mylić z najlepiej płatną:)). Choć to co wówczas robiłam było monotonne i cholernie nudne, była to jedyna firma w której naprawdę czułam wsparcie menadżerów i zespołu. Każdy z nas miał cele sprzedażowe, ale nie byliśmy między sobą szczuci (wedle zasady: "zagryźcie się miedzy sobą, niech wygra najsilniejszy, ofiary się nie liczą"), nie czuło się też niezdrowej rywalizacji i zazdrości. Stawiane nam cele sprzedażowe były sensowne i klarowne, menadżerowie motywowali nas w bardzo przyjazny i skuteczny.

 W każdej ze wspomnianych prac miałam do czynienia z czymś, co funkcjonowało kiedyś pod uroczą nazwą "czynnik ludzki". Pod tym określeniem kryją się zarówno koledzy i koleżanki z pracy, z różnym charakterem, usposobieniem i podejściem do życia. Nawet jeśli miałam samodzielne stanowisko pracy to zawsze prędzej czy później dochodziło go pracy w grupach, czy zespołach. Ale "czynnik ludzki" to także osoby znajdujące się po drugiej stronie mojej słuchawki, czy biurka czy którym rezydowałam. Klienci.

Zanim zacznę opisywać to, co męczy mnie już od dawna, chciałabym raz jeszcze głośno i wyraźnie powiedzieć: ja naprawdę lubię pracować z ludźmi. Naprawdę lubię ludzi, ale notorycznie spotykam się z sytuacjami przy których ciśnienie skacze mi 200, a pięści same zaciskają się pod biurkiem. Nie mam na myśli i nie będę skupiać się na reklamacjach, pretensjach i awanturach, bo jestem w stanie zrozumieć, że kogoś zirytowały zmechacone po jednym praniu spodnie czy nie działająca mikrofala. Jesteśmy tylko ludźmi i każdemu z nas mogą czasami puścić nerwy, tym bardziej w sytuacjach stresowych. Chciałabym się więc dziś skupić na czymś mniej oczywistym i z pozoru bardziej błahym.Chciałabym poruszyć temat kultury osobistej i poszanowania drugiego człowieka, nawet jeśli ma na sobie uniform z przypiętą plakietką "Sprzedawca".




W sprzedaży pracują ludzie. Tacy sami jak reszta świata: mają ręce, nogi, mózg i serce. Wbrew obiegowej opinii myślą, czują i mają emocje. Ba, czasami nawet mają ambicje.

Trzeba o tym otwarcie powiedzieć: osoby pracujące w sprzedaży i szeroko pojętej obsłudze to ludzie. Mało tego, jak wskazuje nazwa gatunkowa są to istoty rozumne - homo sapiens, "człowiek myślący". Wiem, że ciężko w to uwierzyć, ale sprzedawca często niczym nie różni się od kupującego. Szokujące, prawda? Dodatkowo, osoby zajmujące się obsługą klienta często naprawdę lubią swoją pracę i nie są ograniczonymi bezmózgami, które nie wiedziały co mają robić w życiu. Po tym niezbyt krótkim acz emocjonującym wstępie możemy w końcu przejść do punktów tytułowego poradnika.

  • Myślałam zawsze, że każdy zna podstawowe zasady dobrego wychowania. Od dzieciństwa mama, tata, rodzina bliższa i dalsza uczyli, żeby ładnie mówić: "Dzień dobry", "Do widzenia", "Dziękuję". Niestety, okazuje się, że większości osób te słowa nie chcą przejść przez gardło. Pal licho osoby, które wchodzą do sklepu bez "Dzień dobry" na ustach. To ja zawsze pierwsza staram się powitać klienta tym standardowym tekstem. Schody zaczynają się wtedy, kiedy na moje wyraźne i głośne: "Dzień dobry" nie słyszę odpowiedzi. Żadnej. Ignorowanie powitania już jest chamstwem (nie karzę nikomu rzucać mi się na szyję z radosnym okrzykiem na ustach, ale c'mon, łamiemy podstawowe zasady grzeczności). Taki olewający wszystko i wszystkich delikwent obejdzie cały sklep, po czym podejdzie do ekspedienta/-tki i bez żadnych ceregieli rzuci: "Pani mi powie, to różowe to plastik jest?". I w tym momencie naprawdę szczerze się wszystkiego odechciewa.Odpowiadajmy "Dzień dobry". to nic nie kosztuje, a od razu robi się milej.
  • Kolejna rzecz dotyczy głównie pań. Seksistowskie i lekceważące zachowania są na porządku dziennym i wierzcie mi, to zmora ekspedientek (moja koleżanka po kilku takich akcjach odeszła i nigdy już nie wróciła do sprzedaży. Żadnej, było to dla niej zbyt poniżające). Bo przecież jak za kontuarem siedzi pani i jest do tego ładnie ubrana to elegancko zagadam, szepczącym męskim basem, od razu, na wstępie: "jak patrzę na pani usta, to nie mogę się już na niczym skupić.....". Albo jeszcze lepiej, rzucę żart:
 "-Mam dla pana tą fakturę, już szukam, bo gdzieś mi się zawieruszyła.
  -Może się w cyckach schowała, pani ma takie duże hłe, hłe".
  •  To nie są niestety przykłady wzięte z kosmosu, ale historie jak najbardziej prawdziwe. Drodzy panowie, nam jest zawsze bardzo miło, jak nas komplementujecie, ale róbcie to jak ludzie cywilizowani, a nie jak neandertale. Bo to ani śmieszne, ani miłe, a tym bardziej nieeleganckie. Tak samo jak lekceważenie. Bo baba to na pewno głupia i choć sprzedaje nieruchomości to się na nich na pewno nie zna. Coś, co doprowadza mnie do absolutnego szału to klient, który wszechwiedzącym tonem puentuje rozmowę słowami: "A co Ty wiesz, Słoneczko?". Słoneczko jest w ogóle nagminne, zaraz po Kochana. Mam imię, jest wypisane na plakietce, a jak się nie chce/nie można przeczytać, to zawsze zostaje "proszę pani" (nawet "proszę PANIĄ jest lepsze od kotków i przeklętych słoneczek). Zwracając się w taki sposób do osób nam nieznanych deprecjonujemy ich wartość. Nadmierne spoufalanie się też nie jest mile widziane nie tylko w sklepie czy salonie czegokolwiek, ale także w życiu codziennym
  • "Jestem Królem, a Ty możesz zamiatać kurz spod moich stóp". Czyli totalne olewactwo i traktowanie z góry. Mam pieniądze, a Ty jesteś moją służbą. Nie, nie jestem. Fakt, że kogoś na coś stać (nawet na dobra luksusowe) nie oznacza, że może traktować sprzedawcę czy kogokolwiek z obsługi lekceważąco. Podobnie jest zresztą dość powszechnej opinii, że osoby pracujące w sprzedaży to takie, które nie nadawały się nigdy do niczego innego, które są głupie i nie sprawdziłyby się na innych "bardziej odpowiedzialnych" stanowiskach. Rzadko kiedy wpadniemy na to, że w sprzedaży pracują też osoby które to po prostu lubią. Lepiej od razu wdeptać ekspedientów w błoto, przecież i tak to ciemniaki.

Oprócz doświadczenia w sprzedaży masowej, mam doświadczenie także ze sprzedażą dóbr luksusowych, a do moich obowiązków należała kiedyś także obsługa klienta biznesowego. I tu wcale nie było lepiej.  Status materialny i zasobność portfela nie ma nic wspólnego z kulturą osobistą, niestety. Wiem, że to wszystko jest dość przerażające i działające depresyjnie. Pamiętam, jaki szok przeżyłam sama, gdy po raz pierwszy zetknęłam się z powyższymi przykładami - naprawdę myślałam, że takie opowieści są wyssane z palca, a buraki przede wszystkim rosną na polach, a nie przechadzają się w galeriach handlowych. Trzeba jednak zwracać uwagę i mówić o tym głośno, odrobina kultury przyda się w końcu każdemu.

 Żeby i nam i wam się milej żyło, o.

piątek, 22 lipca 2016

Zwycięstwo idioty


  Im dłużej żyję na świecie (brzmi poważnie wiem, ale nie dotarłam jeszcze do półwiecza) tym coraz częściej okazuje się, że wygrywa głupota. Jest to co prawda bardzo szerokie pojęcie i nie chciałabym tutaj generalizować, jednak nie jest to tylko moje zdanie. Spróbuję więc sprecyzować pojęcie "głupota" - w tym jakże pojemnym słowie zawiera się więc ignorancja, arogancja, zbyt wysokie mniemanie o sobie, a także po prostu zwyczajna w świecie nieznajomość tematu danej dziedziny. Oczywiście, określając kogoś mianem "głupi" możemy także mieć z tyłu głowy faktyczne ograniczenie mentalne osoby, nie skupimy się jednak na takim przykładzie, bo było by to zbyt oczywiste i za proste. A my nie lubimy prostych rzeczy.



W dzieciństwie wpojono nam pewne zasady...

  ...i super, po pewnie inaczej skończylibyśmy na czworakach w dżungli. Zasady te, mimo najlepszych chęci naszych rodziców (oby), które sprawdzały się w ciasnych salach podstawówki nie przynoszą niestety skutku w życiu codziennym. Autorka nie jest psychologiem, mówi tylko i wyłącznie na podstawie własnych doświadczeń. Przez większość życia autorka była niczym jak Hermiona z książek Rowling - nawet fryzura  i wystające przednie zęby się zgadzają. Dziewczynka chowana tak jak chowa się zazwyczaj dziewczynki - mia mówić ładnie "dzień dobry", "do wiedzenia" i "dziękuję", miała pomagać słabszym i tym, którzy tej pomocy potrzebują, nie skarżyć, nie krzycz, nie narzucać się. Nie chwalić (bo samochwała skończyła w kącie), nie domagać się nagród i pochwał (wszak sukces sam w sobie jest nagrodą)
  
Mała wersja autorki żyła sobie więc z piękną kokardą na głowie (naprawdę, istnieje dokumentacja zdjęciowa) w świecie zasad, skromności i umiarkowania. Nie domagała się swojego, nie walczyła, dzieliła się i wspierała słabszych. Jak Hermiona była zresztą także przemądrzała i uwielbiała chwalić się swoją wiedzą, ale i to z czasem udało się wyplenić. Bo chwalić się nie wypada. Oprócz tego nauczono jeszcze autorkę, że wiedza to potęgi klucz (z tym zgadza się całym swoim bezpojętnym sercem), oraz że inteligencja i mądrość to dwie niezbędne rzeczy, żeby sobie w życiu poradzić.



Hermiona dorosła i zderzyła się z betonem. 

   Dzieciństwo minęło szybko, a dorosła wersja Bez pojęcia trwała w wpojonych przekonaniach. W liceum, na studiach, w  pierwszej pracy.  Karnie i bez narzekań znosiła przytyki, złośliwości. Dawała sobą pomiatać, bo wychodziłam z założenia, że takie życie, niekulturalnie jest przecież zwracać osobie często starszej od nas samych, że jest niekulturalna. Bo przecież nie chcemy się skarżyć, bo to takie niemiłe. Podobnie z koleżankami i kolegami, którzy nigdy nie zaszczycili murów uczelni swoją osobą, zawsze pojawiając się na ostatni moment przed egzaminem z tekstem: "Weź daj ściągnąć". No jasne, że autorka pomagała, co innego miałam robić? Koledze zawsze trzeba pomóc, nawet takiemu którego widziało się drugi raz na oczy. Ale kolega to kolega (i to jeszcze z roku), jak tu nie pomóc, no jak? Później przyszła pierwsza praca i tu już powoli zaczęła się zapalać autorce ostrzegawcza lampka nad głową. Okazało się bowiem, że pilni pracownicy, nie żalący się na swój los, nie walczący o swoje, stojący cicho i grzecznie w kącie to nie osoby najbardziej wartościowe w zespole tylko szare myszy. Aljeni. Najbardziej zapamiętani byli Ci najgłośniejsi, najczęściej wyrażający swoje potrzeby. Ci, którzy umieli walczyć o swoje, którzy potrafili domagać się należnego uznania za wykonaną przez siebie pracę. Szare myszy zaś były zarzucone nadmiarem obowiązków. Nie mówisz, że się nie zgadzasz? To się zgadzasz. Nie mówisz, że Ci źle? To znaczy, że jest dobrze. 


Nikt nie lubi szarych myszek. Za to wszyscy chętnie szare myszy dyma. Od przodu, od tyłu, analnie. Jak chcą.

  Powoli dochodzimy tutaj do tytułowego idioty. Osoby, które nie bały się walczyć o swoje i podnosić głos, kiedy się z czymś nie zgadzały,  nie zawsze były lepsze merytorycznie od autorki. Ba, często były nawet gorsze. Przeświadczone jednak o swojej racji i potrzebie podzielenia się tym faktem z resztą środowiska zyskiwały większą siłę przebicia. Były wyraźniejsze, dokładniej zaznaczały swoją obecność. Merytoryczne myszki,napompowane grzecznością, układnością nie żaliły się na swój los, a to znaczy, że przecież mogą robić co podobanie. Nawet jeśli nie jest to zgodne z ich kompetencjami. Kompetencji szarych myszek i posiadanej przez nie wiedzy nikt nie mógł jednak zweryfikować. No bo przecież nie wypada się chwalić.

  Podobny problem pojawia się w przypadku  forsowania i przedstawiania nowych pomysłów. Podobnie jak w przypadku powyższych przykładów, myszki zostały zakrzyczane przez bardziej pewne jednostki, tytułowych "idiotów". Tysiące myszek, razem z autorką płacze w poduszkę: "Czemu jego/jej projekt wygrał? on nawet nie jest poprawny, przecież X  który go pisał/-a nie na się na tym tak dobrze jak ja...". X może się nie zna tak dobrze, ale jest pewny/-a siebie, wierzy w swoje możliwości i zna swoją wartość (nawet , jeśli wartość ta jest tylko wynikiem rozbuchanego ego). Tym samym też tytułowi idiota zwycięża układną i grzeczną osobę, która boi się wyjść z własnego cienia. Autorka nie jest psychologiem, ale im dłużej żyje tym więcej widzi takich przypadków. I coraz bardziej zazdrości młodszym, nie tak doświadczonym jednostką, które były wychowane trochę inaczej i już w trochę innych czasach, ,które przebojem pną się po życiowej drabinie, nie bojąc się na jej poszczególnych szczeblach wyrażać własnego zdania. 

  Morał z tej historii jest taki, że warto czasami zawalczyć o siebie. Dobrze jest być kulturalnym i dobrym, ale przede wszystkim bądźmy osobami, które znają swoją wartość.Zaznaczajmy swoją obecność, walczmy z rzeczami, które budzą w nas sprzeciw.  Tu dochodzimy do apelu przede wszystkim do kobiet: nauczmy się też w końcu odmawiać i mówić "nie". Miłe i umęczone dziewczynki nie są efektywne w życiu codziennym.  

  *** Ostatnio byłam świadkiem jak pewnemu młodemu cowiekowi, który źle zaparkował samochód (utrudniając tym samym poruszanie się innym kierowcom) jedna osoba kulturalnie zwróciła uwagę. W odpowiedzi młody człowiek krzyknął na całe gardło "Spierdalaj' i oczywiście palcem nie kiwną, żeby naprawić swój błąd. Inni kierowcy pokornie omijali Pewnego Siebie Króla Ulicy. Takiej "pewności siebie" stawiamy jednak zdecydowany opór.***